Od 1 czerwca minęły już prawie trzy tygodnie, a emocje cały czas we mnie drzemią. Zaczynam przyzwyczajać się już do 1 Ligi przygotowując się na pierwsze wyjazdy, ale chciałbym się z Wami podzielić w moim pierwszym tekście tutaj całym tym przeżyciem związanym z awansem, to coś co ciężko opisać słowami, ja jednak spróbuje. Zapewne pisząc ten tekst zaszklą mi się oczy nie raz i guzik prawda, że chłopaki nie płaczą, bo dwukrotnie już dzięki osobie Ireneusza Pietrzykowskiego płakałem jak mały chłopiec. 

Na wstępie chciałbym powiedzieć, że mieszkam na emigracji od kilkunastu lat. W mieście, w którym tak samo jak w Stalowej Woli futbol jest na pierwszym miejscu, gdzie człowiek żyje dla chwil. Gdzie serce każdy ma na swój sposób czarno-żółte, gdzie klub, który na początku XXI wieku sięgał dna, a w tym roku zagrał w finale Ligi Mistrzów. Dobra nie przedłużając “Dzień dobry i pozdrawiam w dniu dzisiejszym z deszczowego Dortmundu” – mam nadzieje, że usiądziesz wygodnie w fotelu i wczujesz się w klimat legendarnego 1 czerwca …

Na starcie należy cofnąć się jednak do 29 maja. Od godzin porannych głową byłem całkowicie gdzie indziej. Można powiedzieć, że wszystkie informacje jakie do mnie docierały przelatywały jak liście w porze jesiennej. Spoglądałem cały czas na zegarek i próbowałem zająć się czymkolwiek. Nastała godzina 16:00, pierwszy pojedynek barażowy KKS Kalisz – Polonia Bytom. Zastanawiając się, czy pojadę do Kalisza na mecz? Czy na finał baraży na Hutniczą? Z ogromem szczęścia do finału baraży awansował Kalisz i już wiadome było, że czeka mnie blisko 1700 km wycieczki tu i z powrotem

“I nastał dzień dzisiejszy” – słowa Kamila Grosickiego towarzyszyły mi głowie cały wyjazd. Po dotarciu znajomego z Holandii. Wsiedliśmy wygodnie do auta i ruszyliśmy. Czas upłynął pod znakiem wspomnień i powtarzaniu sobie, że nie ma innej opcji jak awans. Mijając granice pierwszy punkt, to było zjedzenie hot-doga. Kto nie był na emigracji ten nie zrozumie ile ten hot-dog może dla człowieka znaczyć. Pogoda nie dopisywała – naturalnie dzień wcześniej sprawdziliśmy ją i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że prania na drugi dzień nie trzeba będzie robić. 

Po dotarciu na stadion oczekiwaliśmy jeszcze paręnaście minut na przyjazd kibiców ze Stalowej Woli. Gdy zobaczyliśmy znajome twarze, zbiliśmy piony, czuć było, że będzie to szczególny dzień. Wszyscy w zielono-czarnym pasiaku z szalikiem w ręce, słychać było co chwile, że jeszcze przed chwilą jeździliśmy po wioskach, a zaraz możemy wskoczyć na zaplecze Ekstraklasy, gdzie nie będzie już spotkań z rezerwami i przy pustym sektorze gości. 

“Lało jak z cebra”, a przez pierwsze osiem minut nie dopingowaliśmy ku pamięci “Kaczego”, który kilkanaście lat wcześniej został zabity przez kibiców Motoru Lublin. Druga minuta spotkania i gol dla gospodarzy – Hubert Sobol trafił, a trybuny gospodarzy oszalały. Ósma minuta nastała i człowiek poczuł się, że jest w swoim żywiole. Zimno i wiało, to nie przeszkadzało nikomu by bawić się bez koszulek. Tuż przed końcem pierwszej połowy we własnym polu karnym sfaulował Jakub Górski. Do “wapna” podszedł poszkodowany Hubert Sobol – odwróciłem się i nie chciałem po prostu na to patrzeć…Słyszę nagle szał na naszej trybunie, to już wiedziałem, że nie ma bramki. Czułem w głębi serca, że teraz może być kulminacyjny moment spotkania przypominając sobie kilkanaście lat wcześniej nietrafiony karny przez Łukasza Sekulskiego w meczu z Błękitnymi Stargard Szczeciński, który wtedy tak naprawdę zadecydował o naszym braku awansu do I ligi.

Druga połowa nastała – nie dopuszczaliśmy do siebie myśli o porażce. Z daleka widzieliśmy ogromny kocioł w polu karnym KKS-u i po chwili sędzia wskazał na “wapno”. Do futbolówki podszedł Jakub Górski, który pewnym strzałem doprowadził do wyrównania. Wiedzieliśmy, że tego już dzisiaj nie wypuścimy! Kilkanaście sekund później znowu wrzawa. Mało kto wiedział co się dzieje, osobiście myślałem, że trwa analiza powtórki rzutu karnego i po chwili dotarło do mnie, że prowadzimy po drugim trafieniu Jakuba Górskiego. Wpadłem w uścisk z nieznajomym, oszalałem jednocześnie telepało mnie z zimna, jednak to było wtedy najmniej istotne. Po tym trafieniu nad Kaliszem zza chmur wyszło słońce tak jakby znak, że ktoś z góry również ma w dniu dzisiejszym założony zielono-czarny szalik na sobie. Zaczęło się liczenie ile do końca i “dlaczego to wszystko tyle trwa?”. Miejscowi nie wytrzymali wykartkowali się. Wraz z upływem czasu nasza przewaga rosła nie tylko na boisku, ale i na trybunach. W doliczonym czasie gry miejscowi kończyli spotkanie w ósemkę, a my jak to w zwyczaju “Zawsze w 12-stu”! 

Rozbrzmiał gwizdek końcowy i wszyscy ryczeliśmy jak małe dzieci. Każdy miał głęboko w czterech literach to że są mokrzy jak szczury, liczyło się tylko jedno, że jesteśmy w 1 Lidze! Do mnie cały czas to nie docierało i tak naprawdę dopiero po kilkunastu dniach uświadomiłem to sobie, zazdrościłem wszystkim dookoła, że jutro będą świętować fetę w Stalowej Woli, a trasa powrotna na Podkarpacie, to będzie wesoły autokar. Trasa powrotna do Dortmundu przebiegała szybko i naturalnie nie mogła się obyć bez pożegnalnego hot-doga na ostatniej stacji przed granicą. Meta – o 3:30 dotarłem do domu, usiadłem popłakałem się jak małe dziecko i rozmawiałem do prawie siódmej rano z kolegą niedowierzając w to co się wydarzyło.

Moment, który zapamiętam sobie do końca życia, to gdy trener Ireneusz Pietrzykowski siedział na schodku paląc papierosa. Twarz człowieka, który dokonał czegoś wielkiego, człowieka, który jest dla Nas wszystkich niesamowitą osobowością, człowiekiem orkiestrą. Mówiąc pół żartem – pół serio, tam gdzie stoi pomnik Patrioty w Stalowej Woli powinien stanąć drugi Ireneusza Pietrzykowskiego. Świadomość tego czego dokonał należy skwitować słowami w pokoju na “Iksie”, gdzie coach powiedział, że uświadomił sobie ile ten awans znaczy dla Stalowej Woli w momencie, gdy dojechali do Stalowej Woli i wysiadając z autobusu uklęknął przed nim kibic. Na całe szczęścia ta powieść jeszcze się nie kończy, to było tylko i wyłącznie zakończenie rozdziału. Mam nadzieje, że kolejny rozdział napiszę Wam za równy rok z tytułem wstępu “Witamy w EKSTRAKLASIE!”

Jarosław Jurkiewicz